Kazimierz May
Przywróćmy szacunek słowu profesor.
U naszych zachodnich sąsiadów powiedziono kiedyś: „Ein hundert Professoren und der Staat ist verloren” - co znaczy „stu profesorów – i kraj jest zgubiony”.
Powiedzenie to jednak nie miało całkiem pejoratywnego znaczenia, chodziło bowiem o to, ze profesor w nie całkiem jeszcze odległych latach był uważany za człowieka bardzo mądrego, ale z „głową w chmurach”. Nie zważający na trywialne problemy dnia codziennego. Który w postępowaniu nie brał pod uwagę swoich osobistych a zwłaszcza materialnych korzyści. Któremu przyświadczało dobro wiedzy, dobro prawdy, możność nowych odkryć, nowych badań. Czasem dydaktyka. Chęć wpojenia adeptom jakiejkolwiek specjalności swojej wiedzy.
Postać dawniejszego profesora to postać prawie bez skazy, personifikacja wielkiej wiedzy i wspaniałego umysłu.
Tak było. Szacunek dla słowa profesor przeniósł się z ośrodków akademickich także do szkół średnich, gdzie już grzecznościowo, ale z szacunkiem, tytułowano nauczycieli profesorami. Tak zresztą w Polsce jest do dzisiaj w liceach.
Polsko-Sowieckie władze okupacyjne PRL-u postanowiły zdyskontować powszechny szacunek do słowa profesor dla swoich celów.
Ze słowa, które oznaczało funkcję zrobiono tytuł. Tytuł, który miał nobilitować ludzi utożsamiających się z zasadami panującymi w PRL. Rozdawano ten tytuł szczodrze każdemu, któremu udało się zaliczyć jakąkolwiek „wyższą” uczelnię, którą mogła być wyższa szkoła partyjna, jakieś studia ekonomiczne, socjologiczne, jakichś stosunków międzynarodowych itp.
Aby zachować pozory „naukowości” organizowano doktoraty i habilitacje a nad wszystkim czuwała Komisja ds. tytułów i stopni naukowych, która to Komisja przedstawiała Radzie Państwa a potem Prezydentowi listę wybranych kandydatów do uroczystego nadania tytułu profesora.
Tak nadal trwa od ponad 40 lat.
Namnożono profesorów bez liku, bo system jest systemem samonapędzającym się. W końcu każdy naukowiec „pseudonaukowiec” a i „żaden naukowiec” ma prawo pomyśleć, że skoro miernota w jego otoczeniu może być profesorem, to dlaczego i nie on.
I napór trwa. Zwłaszcza, ze wraz z tytułem idą i korzyści finansowe (bezpośrednie i pośrednie). Prezydent Kaczyński nadal jest zmuszony wręczać nominacje profesorskie, bo gdyby tej czynności odmówił, naraziłby się na zarzut lekceważenia nauki polskiej i polskich „naukowców”. Już widzę tłum oburzonych „naukowców” nie zostawiających suchej nitki na Nim i formacji politycznej, która by ośmieliła się zlikwidować szemraną Komisję, ds. tytułów i stopni naukowych.
Komisja wprawdzie budżetu dużo nie kosztuje, ot 2-3 miliony złotych rocznie, ale prawdziwe szkody przez nią czynione nie dają się finansowo określić.
Ale Komisja komisją, a życie życiem. W polskiej publicznej mentalności, zwłaszcza wśród mniej uświadomionej jej części, słowo profesor uwiarygodnia wiele opinii i wierzeń.
W polskiej medycynie zdezorientowany i naiwny pacjent wierzy, że jak zbada go „profesor” to jego leczenie będzie skuteczniejsze, a zabieg przeprowadzony przez profesora będzie lepiej zrobiony niż np. przez „zwykłego” doktora, bez tytułu profesorskiego.
Takiej opinii służy cała organizacja pracy placówek służby zdrowia, bowiem dużo ułatwień w tej pracy zależy właśnie od tytułu profesorskiego, np. prawo do zlecenia różnych badań czy też przywileje w czasie hospitalizacji.
Są to sytuacje zupełnie nieznane w krajach europejskich, z wyjątkiem może Włoch, gdzie prawie każdy lekarz zatrudniony na uniwersytecie i z doktoratem jest „professore”.
W innych krajach nawet sławy międzynarodowe tego „tytułu” w ogóle nie używają. Najwyższym tytułem naukowym jest doktor. Potem już tylko doktor honoris causa.
Słowo profesor albo np. Lecturer (wykładowca) używa się tylko dla określenia funkcji. Funkcji niewątpliwie zaszczytnej, ale tylko funkcji. Dlatego też nie wiemy, czy nobiliści byli czy są „profesorami”. Bo to nie jest ważne. Nie pisze się tego w żadnym anonsie czy tytule pracy. Ot imię i nazwisko i miasto (lub kraj) a czasem uczelnia gdzie dany osobnik pracuje. Czasem tylko dodatkowo MD po nazwisku jako informacja, że jest lekarzem (medical doctor) lub też że obronił pracę doktorską (PhD) i to wszystko.
A jak jest w Polsce?
Przede wszystkim okupacyjne władze PRL wprowadziły tytuł „docenta”. Po to tylko aby zablokować drogę awansu „zwykłym” doktorom (wszystkich specjalności, nie tylko medycyny).
Oczywiście tłumaczono to tym, ze trzeba „podnieść poziom” polskiej nauki. Że niby doktoraty to nie ten wymagany poziom, że konieczna jest jakaś „weryfikacja” tego nowego doktora. Oczywiście taka weryfikacja nie była potrzebna w przypadkach wygodnych dla rządu ludzi. Były, więc setki „mianowanych docentów,” którzy będąc już „docentami” otrzymywali kierownicze stanowiska w polskiej nauce, a potem wkrótce mogli już zostać profesorami.
Jeżeli już nie udało „mianować” jakiegoś docenta, to członkowie PZPR miewali bardzo ułatwione „procesy habilitacyjne” np. stypendia zagraniczne aby wkrótce mogli stać się pełnoprawnymi profesorami. Komisja ds. stopni i tytułów naukowych dbała o to, aby te procesy przebiegały sprawnie i bez zbędnych zakłóceń ze strony bliskiego otoczenia odpowiedniego kandydata. Otoczenie to mogłoby bowiem krytycznie ocenić poziom umysłowy i kwalifikacje wybrańców ludowego państwa obserwując równocześnie „dołowanie” nieodpowiednich jednostek. Wszystko zgodnie z prawem. Bez habilitacji nie można było (i jest) być profesorem. A od kogo habilitacja zależała? Od partii. Jeden profesor (poza uczelnią pierwszy sekretarz wojewódzki partii) „wyhabilitował” w krótkim czasie co najmniej 8 swoich asystentów.
Wszyscy są już dawno profesorami (w podobnych specjalnościach w jednym mieście).
Mamy, więc sporo profesorów ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że bardzo lubią oni manifestować tą swoją „profesorowość” . I niestety nie tylko w kraju, ale i za granicą. Na szczęście za granicą nie mają (w medycynie) zbyt dużo okazji manifestować jej zbyt często. Dla organizatorów bardzo dużych (lub mniejszych bardziej fachowych zjazdów ich osiągnięcia i „naukowość”są zbyt mierne, aby wpisywać ich na „faculty list”. Takich naprawdę z Polski zapraszanych można wymienić na palcach jednej ręki. To są tzw. pozytywne wyjątki.
Ogół wyżywa się w kraju. Na byle jakim zaproszeniu na konferencje czy zjazd w składzie komitetu naukowego czy tez na liscie wykładowcow nie ma np. Jerzy Iksiński (Płock) czy B.Kowalski (UW). Będzie Prof.dr hab.med. W.Miernota i dalej 20 nazwisk w podobnym układzie. Czasem nawet lepiej: Prof.dr hab.n.med. (już nie medycyny, tylko nauk medycznych) C.Przepisko itd.
Choroba zwana tytułomanią przekroczyła już granice Polski. Tylko my mamy w euro parlamencie „profesorów” (jakkolwiek wysoko bym cenił Jerzego Buska) i niedługo staniemy się pośmiewiskiem Europy. Wystarczy już tytułowy cyrk w naszym sejmie.
W polskiej medycynie zniknął już również tradycyjny tytuł kolega. Wszyscy zwracają się do siebie per „Panie Profesorze” nawet jeśli są ze sobą po imieniu. Śmieszne i nienaturalne. Pełne zadęcia tytułowanie. Można je zostawić studentom.
Używanie wszelkich tytułów naukowych ( poza terenem uczelni) powinno stać się u nas „w złym guście”. Ale wracając do tytułu profesora konieczne są 2 czynności:
1) przywrócenie znaczenia tego słowa, tj. określenie funkcji dydaktyczno-kierowniczej. Tylko kierownik kliniki czy zakładu ma prawo (automatycznie) do tytułu profesora.
2) Zlikwidowanie Komisji ds. stopni i tytułów naukowych i pozostawienie wszystkich decyzji w gestii Rad Naukowych uczelni. Ostatnio publikowane sukcesy Komisji w sprawach plagiatow prac doktorskich wcale nie usprawiedliwiaja konieczności istnienia wspomnianej Komisji.
A grzecznościowo dla wyrażenia prawdziwego szacunku np. emerytowanym dydaktykom, używajmy sobie nadal tytułu „profesor”
Olbrzymią rolę do spełnienia mają tu nasi dziennikarze, którzy robiąc wywiady lub mówiąc o naszych posłach czy senatorach z lubością zamiast Panie Pośle czy Senatorze mówią Panie Profesorze. Czy są oni w stanie zmienić swoje przyzwyczajenia?
Nie chcę jednak ponownie usłyszeć przebywając w czasie zebrania w anglojęzycznym (ale międzynarodowym) gronie następującej opinii: There is nothing, silly enough, for a polish professor to refrain from saying.
Zdanie to najlepiej przetłumaczy Maciej Giertych (profesor).
Opublikowano (z malymi skrotami) w tygodniku GAZETA POLSKA w grudniu 2007