Kazimierz May
Zmiany w edukacji studentów – chyba konieczne
Profesor Kornafel w swoim wywiadzie (Służba zdrowia 26. 07. 2006) poruszył problem, który dla naszych władz akademickich mało jest wygodny. Wprawdzie w tym wywiadzie chodziło tylko o onkologię, ale problem jest wydaję mi się znacznie szerzy. Czy polscy studenci opuszczający uczelnie są przygotowani do pracy jako lekarze? Jaką właściwie mają wiedzę? Czy nasze studia są w stanie bezboleśnie eliminować z zawodu ludzi, którzy lekarzami być nie powinni?
Jeżeli absolwenci otrzymujący dyplom lekarski są lub wkrótce się staną mądrymi lekarzami, to prawie wyłącznie dla tego, że sami nauczyli się z książek potrzebnej wiedzy. Czy asystenci prowadzący z nimi zajęcia to naprawdę inteligentni dydaktycy, którzy mają (naiwni) ambicje przekazanie studentom swojej wiedzy. Którzy lubią te zajęcia a nie traktują ich jako zło konieczne przeszkadzające im (bo zabierają czas) w „działalności” naukowej lub nawet zarobkowej.
Tak bywało i dawniej. Ale teraz problem narósł, bo przykład idzie z góry. Zniknęły wykłady Kierowników Klinik. Profesorowie są zajęci są innymi (finansowo opłacalnymi zajęciami) a i głębia ich wiedzy na ogół nie jest porażająca.
Student w klinicznej części swoich studiów więcej się napatrzy na mnóstwo czynności, które z leczeniem chorych nie wiele maja wspólnego. Zaobserwuje więcej dziwolągów „organizacyjnych” w zakładach i klinikach niż czystych problemów diagnostyczno-leczniczych z właściwymi dydaktycznymi komentarzami.
Śmieszne są 20-osobowe „obchody profesorskie” które z dydaktyką tyle mają wspólnego, co oglądanie zabiegu chirurgicznego przez okno na balkonie sali operacyjnej.
Konkurencja w feudalnych układach w polskich klinikach (profesor – docent – adiunkt- doktor – asystent) powoduje to, że w istocie nikomu nie zależy, aby studentów nauczyć!
Zależy natomiast wielu osobom aby wszyscy studenci zdali jakiś tam egzamin, albo ustny, albo testowy (z reguły zresztą nie analizowany pod względem jakości i wyników).
I tak toczy się życie studenta medycyny przez lat 6 + 1½, gdzie wiele zajęć „dydaktycznych” można porównać do przysłowiowego już zajęcia WF w szkole pt. „zajęcia na macie”. „Macie piłkę i grajcie” – mówi nauczyciel i wychodzi z sali gimnastycznej.
Nie wiem, czy studentów nie jest po prostu za dużo na możliwości lokalowe klinik i zakładów, aby można ich aktywnie włączyć w prawdziwie intensywną pracę danej kliniki. Tak dzieje się to w Europie Zachodniej.
Tak czy inaczej polski absolwent otrzymuje dyplom musząc przy tym wysłuchać (np. w Warszawie) pseudointelektualnego „dydaktycznego” przemówienia emerytowanego chirurga (za co tenże otrzymuje tzw. wierszówkę od redakcji) nt. że w pracy myślenie jest konieczne (!) (Puls nr 4, 2005, i nr 4.2006)
Otrzymuje dyplom i co właściwie umie? Z własnego przykładu (choć było to pół wieku temu) wiem, że bardzo niewiele. Mogę się tylko cieszyć, ze w owym czasie nie było LEPu (ale także nie było żadnych stażów po „gołych „ 5 latach „nauki”. Ale były za to wykłady „profesorskie”, na które uczęszczali niekiedy studenci z innych lat studiów. Bo wykładowcy to były sławy, a wykłady porywające, a nie „czytane”, za pośrednictwem rzutnika z ekranu.
Obecnie LEP stworzył możliwości przynajmniej częściowej oceny teoretycznej wiedzy młodych lekarzy jak również skuteczności nauczania w różnych Akademiach Medycznych (Służba zdrowia 19.XII.2005). Szkoda, że organizatorzy nie umieli lub nie chcieli wykorzystać posiadanego materiału (chyba , że to zrobili i utajnili wyniki).
Profesor Kornafel twierdzi, na pewno słusznie, ze nauczanie onkologii w polskich AM jest niedostateczne. Ale czy tylko onkologii? Wprawdzie choroby nowotworowe obok kardiologii i nagłych wypadków są najważniejszym problemem w medycynie, ale po pierwsze: złe lecznictwo w tym zakresie wynika nie tylko z niewiedzy lekarzy, ile wprost z kryminogennych zwyczajów i organizacji pracy polskiej medycyny, a po drugie: od jakiego poziomu wiedzy należy zacząć kształcić lekarzy w odpowiednim kierunku? To tyczy się nie tylko onkologii. Ortopeda-traumatolog może przecież niewiele wiedzieć o kardiologii inwazyjnej, a neurochirurdzy o niewydolności nerek itd.
Są specjalności obejmujące wiele narządów oraz takie, które dotyczą jednego narządu (tzw. wąskie specjalności). Jednakże słusznie ktoś kiedyś powiedział: nie ma „wąskich specjalizacji”, są tylko „wąscy specjaliści”. Niestety.
Rozpoznać lub chociażby podejrzewać chorobę nowotworową winien umieć każdy lekarz POZ (o ile nauczono go w ogóle badania podmiotowego i przedmiotowego) i odpowiednio pacjenta skierować. Medycyna ostatnimi laty takie poczyniła postępy, że (trzymając się problemu onkologii) studenta można nauczyć tylko bardzo podstawowych zasad radio- i chemioterapii wszystkich nowotworów.
I jeśli nie ma on w planie zostać onkologiem, uczenie go czegoś więcej to strata czasu.
Rozwój medycyny spowodował to, że specjalistą (prawdziwym, a nie papierkowym) może zostać tylko ten lekarz, który „na co dzień” pracuje w odpowiednio wyposażonym ośrodku, widzi i leczy dużą liczbę odpowiednich pacjentów i ma mądrego kierownika placówki (nie kierownika specjalizacji, bo tę funkcję uważam wręcz za szkodliwą) (Służba zdrowia, 21 luty 2005).
Wątpię czy Akademicka Sieć Onkologii zmieni los pacjentów z chorobami nowotworowymi w Polsce, natomiast boję się, że inne specjalności medyczne mogą też mieć chęć takiego specjalnego traktowania. W kraju gdzie może istnieć specjalizacja z hypertensjologii wszystko jest możliwe.
A może, jak postuluje prof. Halikowski (Puls, nr 12,2004) teoria i zajęcia kliniczno-praktyczne winny przeplatać się już od pierwszego roku studiów medycznych i studenci mieliby kontakt ze szpitalem i chorymi już od początku studiów?
Opublikowano w dzienniku SLUZBA ZDROWIA dnia 20.11.2006